I jeszcze migawka: długi stół w mrocznej jadalni na Ossolińskich 13 (we Lwowie oczywiście !) Obiad. Córeczki rzędem, rodzice - a moi dziadkowie - na honorowych miejscach. Dziadek Karol chorował na żołądek, stałym menu był rosół i sztuka mięsa; u nas w domu bywało to bardzo rzadko, mama miała już awersję do tego zestawu. Gdy trzeba było niekiedy jakiegoś drobiazgu przy posiłku - łyżkę, sól - wszystkie panny unosiły się ochoczo lecz symbolicznie z krzeseł, ale tylko Mila wstawała i załatwiała sprawę. Rozmowy toczyły się dla treningu po francusku. W porze dokładek mama wyciągał talerz i prosiła: "de la sauce et des pommes de terre".
Teraz, gdy chciałabym napisać choć trochę o dzieciństwie Ojca, widzę że wiem o tym odcinku jego życia bardzo mało. Pamiętam takie opowiadanie: jakaś akcja w domu do której natychmiast nieodzowny był młotek. Podnieceni Dziadek i Babcia (t. j. rodzice małego Romka, a mego ojca) szukając tego narzędzia przetrząsnęli już wszystko - nie ma ! Na ganku bawi się Romuś, ma 3 lub 4 lata. "Widziałeś mały młotek?" "Ten maaly mlootek..." dochodzi z dołu powolutku, rozciągnięty do niemożliwości, ale obiecujący początek zdania. Długa, długa przerwa, wstrzymane oddechy, oczy wpatrzone w malucha. "Nie wiem". - kończy wreszcie zdecydowanie, ale flegmatycznie.
Ojciec miał brata Zdzisława, starszego o 10 lat i dwie siostry, Jadwigę i Władysławę. "Dwa brylanty i dwie perełki" - to wymowna ocena Babci. prawie nic nie wiem o Dziadku Władysławie Słuszkiewiczu. Był geometrą, stąd w w stałych rozjazdach, a rodzina nie raz zmieniała siedzibę. Ojciec mój urodził się w Brodach, co uważał za dyshonor, zwłaszcza odkąd w dowodzie osobistym stało napisane "Brody ZSRR".
Zawód Dziadka, mający związek z ziemią i wsią, rzutował na rodzinny jadłospis - dominował drób, żadne flaczki, wątróbki, nereczki nie wchodziły w rachubę, tego się po prostu nie jadło i to przyzwyczajenie ojca mama moja szanowała również w naszym domu. Babcia, żona Władysława, a matka mego ojca, z domu Patraszewska, wyszła za mąż mając 16 lat, a w talii 47 cm. (Trzeba zrobić kółko tego wymiaru z centymetrówki, aby to sobie uzmysłowić, hej! no, ale może to też sprawa gorsetów). Opowiadała kiedyś, że niedługo po ślubie stanęła w obliczu konieczności upieczenia chleba. Pomoc domowa młodej mężatki miała akurat też 16 lat i to samo doświadczenie. Wysiłek umysłowy i fizyczny był niewspółmierny do wyniku, to co wyszło z pieca było najwyżej "chlebopodobne" i nie zyskało aprobaty pana domu. Na szczęście był pogodnego usposobienia i w trójkę zaśmiewali się z zakalca.
O matce ze strony ojca mego mówiło się "Babcia Nadól". Miała na imię Kamila, była okrąglutka - owe 47 cm były tylko wspomnieniem - pogodna, życzliwa światu i ludziom. Dlaczego "Nadól"? Mieszkaliśmy przy ul. Mari Magdaleny 3 (Lwów naturalnie !) w posażnej kamienicy mojej mamy. Zajmowaliśmy 6 pokoi na pierwszym piętrze, a Babcia trzy na parterze. "No dzieci idziemy do babci na dół". Szliśmy chętnie, uważając za rzecz oczywistą, że "na dół" jest jej imieniem własnym. Wtedy i jeszcze długo potem, byłam przekonana, że "Babcia" to osobny rodzaj ludzi. Są po prostu dzieci, dorośli i babcie, jako formy stałe, tak jak wśród innych stworzeń bożych istnieje równolegle biedronka i słoń. Ja, mała Akusia, za ileś tam mnogo, mnogo lat zamienię się w Babcię? Co za pomysł! wykluczone, ausgekluczt! To rozumowanie, a raczej jego nieobecność, jest zapewne ściśle związana z brakiem świadomości upływania czasu. To co jest - będzie zawsze. I mimo dosadnych doświadczeń na przestrzeni dziesiątek lat, tylu bolesnych a nieodwracalnych odejść przestawiających zasadniczo życie - ta postawa tkwi we mnie do dziś. Może nie dałoby się wcale istnieć, gdyby nam towarzyszyła stale pewność zbliżającego się dnia, gdy po człowieku pozostanie pustka, przeniesie się w inny wymiar, zostawiając garść ważniejszych i błahych śladów swego przejścia, wspomnienia, które ktoś kiedyś może zanotuje, tak jak ja to robię teraz o rodzicach.
Wracam więc do nich. Jak mówiłam, poznali się jako dzieci. Ojciec skończył studia, rolnictwo w Dublanach, Hochschule fur Bodenkultur we Wiedniu, wodno -melioracyjny wydział Politechniki lwowskiej - aż dziw, że mu się to w czasie zmieściło. A do tego trzeba doliczyć niemało godzin na życie studenckie. Był prezesem Chóru Akademickiego, dawali koncerty we Lwowie i na prowincji, przy okazji bale sławne w okolicy. Ojciec był znakomitym wodzirejem, w karnawale zapisywano się do niego w kolejce.
/Emilia Winiarz - w stroju balu kostiumowego ok 1912 r Lwów/
/Roman Słuszkiewicz -w stroju balu kostiumowego ok 1912 r Lwów/
Trudno porównać zabawę z przed blisko wieku do dzisiejszych. Jaskrawym wyrazem tej róznicy jest charakter muzyki. Słodyczy melodyjnego walca obca była agresja, mazur był junacką energią, anie hałaśliwym, rozbijackim rytmem. Czekano na te bale, gwarancję świetnej rozrywki, bo członkowie chóru byli znakomitymi tancerzami i stosowali zasadę: "żadna panna nie siedzi pod ścianą". Kiedyś, po takiej imprezie wiązanej koncert - bal, któryś z chórzystów dopominał się: "słuchajcie, należy mi się premia, w końcu toja prawie cały czassuwałem tę szafę". Chodziło o mało urodziwą, ale za to puchatą córkę miejscowego dygnitarza.A Milka? W tym okresie zapewne głównie czekała. Na spotkanie na balu, na pocztówkęz wyjazdu służbowego. I pisała wiersze. Jeden z nich wydrukowała lwowska gazeta polityczno - społeczno - literacka "PRZEGLĄD", pod pseudonimem tylko, jakżeby inaczej, zważywszy usposobienie mamy. I to pomimo listu redaktora naczelnego (zachował się do dziś, list, nie redaktor, he'las!) który pisze m. in.: "Wiersz podoba mi się bardzo .. dlaczego nie podpisać imieniem i nazwiskiem .. ludzie dowiedzieliby się, że to pani jest tak utalentowana .. i rodzicom byłoby przyjemnie..." i "Wyrazy wysokiego poważania i admiracji dla Jej talentu" podpis Ludwik Masłowski.
Wiersz cytuję w całości. Jest dla autorki charakterystyczny.
MAŁY FELIETON
Ty jeden.
Mówią - że wzrokiem przyjęte wrażenia
To, co zachwyca i to co zajmuje,
Jak obraz żywy przed okiem się snuje,
Gdy nas noc cicha wiedzie w kraj marzenia. -
Ja kiedy do snu idę s świat uśpionych,
I spocząć pragnę po dnia walce długiej,
To przed zasłoną mych powiek spuszczonych
Stoisz Ty jeden ...
Mówią - że myśli są jak księga duża,
W której czytamy to, co dawniej było,
To, co nas z życiem ziemskim zespoliło ...
Najskrytsze myśli ona man wynurza.
Mojej pamięci księga barwna, żywa,
W jednem się miejscu zawsze mi otwiera,
I w jednem miejscu wciąż mój wzrok spoczywa
Tam, gdzieś Ty jeden ...
Mówią - że serce to skarbnica złota,
W której mieszkają ci, co nam są blizcy. -
W mojemby sercu mogli mieszkać wszyscy,
Wszystkim bym serca otworzyła wrota!
Lecz czyjeż mogę w niej złożyć imiona?
Komu pierwszeństwo dawać w tym przybytku?
Kiedy skarbnica po brzeg zapełniona,
A w niej Tyś jeden ...
Mikado.
Lwów, 28 stycznia 1910.
A oto pocztówka z tego samego okresu, wysłana z Kołaczyc, znaczek za 5 halerzy z Franc Józefem i króciutka treść:
"Z głębi ukończonego zbiornika szlę Pani dużo serdecznych "wodociągowych" pozdrowień -"Roma"
(Właśnie "Roma", a nie Roman i "Roma" nazywać się będzie kiedyś villa w Orłowie). Pewno nasz przyszły Tatuś w tychże Kołaczycach miał zlecenie "wodno-melioracyjne". Sławna też była wieś WOLA GOŁEGO, w której wójtem był pan Kołotyła. Rzecz sama w sobie nieszkodliwa, ale wypisywać ten adres na kopercie do narzeczonego, musiało Milkę przyprawiać o rumieńce! Autentyczne i jakże nieromantyczne!
Pobrali się w lipcu 1912. Cichy ślub, podróż do Włoch. Milka porównywała swój stan radosnej niecierpliwości z potokami łez starszej siostry Maryli w takich samych okolicznościach i miała prawie wyrzuty sumienia, niepokój - skąd tak różne reakcje? A Maryla po prostu nie była zakochana.
Cóż było dalej? Wojna, 14 rok. Powołanie ojca do służby wojskowej przy fortyfikacji Wiednia, co jako uboczny rezultat dało wpis w mojej metryce już nie Brody, ale stolicę Austrii. Powrót do rodzinnego miasta, wojna ukraińska, odznaczenie za obronę Lwowa, 20- ty rok.
Ojciec był jakbyśmy dziś powiedzieli, urodzonym biznesmenem, równolegle z zawirowaniami historii zakłada spółkę "OIKOS" parowa fabryka stolarska. Sa zdjęcia z uroczystego poświęcenia w 1918 r. Energiczny i przedsiębiorczy mówił "Sich regen bringt Segen" (takie austryjackie gadanie, w wersji polskiej, coś jak "działaj, a będą rezultaty") i znów gdzieś jechał. Do założonych filii OIKOS'a, do jego największego oddziału w Gdańsku.
Przy sposobności budował dębowy domek w Orłowie, naszą późniejszą bazę wakacyjną, kupił Grajów - 100 morgów i dworek cud jak z obrazka. Tam też "po drodze" postawił młyn, skąd płyną prąd do dworu. W dwudziestym roku na wigilię, młyn ten spłonął i w ten sam dzień urodził się mój starszy brat, Romek.
Nie powiedziałam dotąd gdzie leżał ten najmilszy Grajów: pod Krakowem, 7 km od Wieliczki. Trasę Lwów - Grajów pokonywała lancia, otwarty wóz z dachem "na życzenie", sześć miejsc, ojciec przy kierownicy, w połowie drogi nocleg. Natomiast do Wieliczki jeździło się co jakiś czas na zakupy, końmi i bryczką, koło kurhanu, młyna, krętą i falistą bita drogą. Główny przystanek był na rynku. Mama działała jako zaopatrzeniowiec, my siedzieliśmy w ekwipażu, przed sklepem pana Teodora Sapińskiego. Ciekawe, minęło przeszło pół wieku, a dotąd pamiętam, że wspak czytało się to: IKSŃIPAS RODOET. Trochę niesamowitą atrakcja był skaczący pan - czarna peleryna do ziemi, kaptur. Urodził się z jedną nogą i bez rąk nieszczęśnik, żył pewno z grosiwa, które mu liczni zwiedzający kopalnię soli turyści wrzucali do kieszenio- torby. Cóż poza tym? Rzeka Raba i basen kąpielowy, bridż i strzelanie z łuku, rydze i moja pierwsza wystawa obrazów. Przedstawiały się nieźle na tle olśniewająco białej ściany, mimo nietypowej lokalizacji, mianowicie w ... no mniejsza o szczegóły. W sumie doskonałe wakacje. Jednak był to - co tu gadać rodzaj pensjonatu i mimo licznych pomocy domowych i młodych wtedy lat mamy, nadeszła chwila strajku. Mama poprosiła o urlop: już dłużej tak nie może, nie chce, dziękuje. No i ojciec sprzedał Grajów. Byliśmy tam po wojnie, sam smutek i ruina ...
W 1939 r. byliśmy już, cała piątka, jeżeli nie starymi Kaszubami, to przynajmniej pomorzakami z krwi i kości. Ojciec, z łatwością jaką miał zawsze, po okresie wykładów z rolnictwa, melioracjach, eksporcie mebli, tuczarni drobiu - przerzucił się na Stocznię. A ponieważ pracował z głową i zapałem, choć wyznaczony na jej likwidatora wyprowadził przedsiębiorstwo ze stanu upadku do ponownej zdolności produkcyjnej. Matka wciągnęła się do pracy społecznej, a w sezonie- o złośliwy losie ! - prowadziła mini - pensjonat. Malutka "Roma" musiała pomieścić na zmianę i gości płacących i krewnych, jako że były to lata chude, "manco di valutta". Bracia - Szkoła Morska, gimnazjum "Orle Gniazdo". Ja Pomorska Szkoła Sztuk Pięknych, gdańska Politechnika, redakcja "Kuriera Bałtyckiego".
I tak, wśród relacji i dywagacji dobiliśmy do drugiej wojny światowej. Wrzesień 39. Ojciec znany ze swojej działalności w Stoczni, w Towarzystwie Przyjaciół Orłowa, w Związku Zachodnim, znalazł się na hitlerowskiej liście przeznaczonych do likwidacji. W dniu wybuchu wojny był w Warszawie, w sprawach Stoczni właśnie. Roman Słuszkiewicz junior został na jego miejsce zaaresztowany. W okolicy Częstochowy uciekł z wagonu pociągu towarowego jadącego do Oświęcimia.
Metą dla wszystkich był Lwów.
/stoją Tomek, Romek, Beata, siedzą Roman Słuszkiewicz senior, Emilia jego żona ok 1940 r. Lwów/
Lata okupacji. Cudem ominęła nas wywózka do Kazachstanu, a pasowaliśmy tam "jak ulał", prawnie nie byliśmy już lwowiakami, "bieżeńcy", uciekinierzy. Ojciec pracował w fabryce mebli, bracia jako kelnerzy i dozorcy nocni, ja w muzeum higieny, a gdy w 1941 instytucję tę rozwaliła bomba - w fabryce ceramiki. Mama chodziła o świcie zdobyć mleko na rogatkach, o 3-ciej w nocy zajmowała kolejkę przed szewcem, by dać podzelować rodzinne buty. A nad głowami przewalały się fronty, daleko od absorbujących dolegliwości okupacyjnej egzystencji decydowała się bez nas przyszłość świata. Wciągnięci przez bezduszne, rozpętane szaleństwo znikali na zawsze przyjaciele, od kuli wymierzonej w kark, zbłąkanego odłamka, z głodu, zagubieni wśród obcych nawet mapom bezkresów, pod prysznicami, z których tryskała śmierć. Surrealistyczny bezsens wyrywał z bezcennych chwil istnienia, kawały czasu nie do odzyskania. Ostrogę do mojego pisania dał telefon (zagraniczny) mego brata Tomasza. Chodziło mu o rodziców, czy oni oboje Emilia i Roman, zmienili się psychicznie na starsze lata. A dożyli każde do 84 roku życia i ja byłam z nimi do końca. Więc poniosły mnie wspomnienia. Ich kręty strumyk biegł biegł bezładnie po epokach, zatrzymywał się przy różnych postaciach, epizodach, niekiedy bez znaczenia. Nie było to zamierzone, ot pamięć, której puszczono lejce, pilot w TV przyciskany na chybił - trafił, wybierający fragmenty obrazów z kilku kanałów, jedne jaskrawo wyraźne inne nieostre, bezbarwne.
Zresztą to chyba dobrze, że tak się stało. Żyje się przecież chwilą bieżącą, przeszłość odłożona jest osobno, pakiet związany wstążeczką na kiedyś, gdy będzie czas. Dzięki temu pytaniu łatwiej będzie zrobić rzetelne zestawienie, jacy byli Oni, nasi rodzice, w młodości i o zmierzchu. Zakręcam więc kran ze wspominkami, by opracować zebrany materiał, wyciągając wnioski.
Ojciec: zmysł organizacyjny, energia w doprowadzaniu spraw do końca, przedsiębiorczość, pomysłowość. Również pogoda ducha i umiejętność stwarzania sympatycznego klimatu w rodzinie, w miejscu pracy. Pozytywny stosunek do ludzi, trafny sąd o nich, łatwość nawiązywania kontaktu - te cechy zachował do późnej starości, z poprawką jedynie na tempo, zwolnione w ostatnich latach w związku z gorszą kondycją fizyczną.
/z Beatą w Zakopanym na Gubałówce X 1962r./
Nie wiem czy jestem dość obiektywna, gdy powiem, że oboje, ci nasi Rodzice, byli wyjątkową parą, kochającą się bez burz i zgrzytów przez 55 lat małżeństwa. Uważam że ich osobowość, charakter, postawa życiowa, przekonania - to wszystko co stanowi o indywidualnej wartości człowieka - nie zmieniło się do końca pobytu w tej rzeczywistości.
Quod demonstrandum erat.
Sopot, 25 maja 1995 r.
Napisałam na "zlecenie" mego Brata Tomka /vide tekst/, wypadło to nieco przydługie, ale co zrobić - długopis nie sługa, jakoś samo się pisało. I osobiście nie żałuję tego spojrzenia za już spuszczoną kurtynę, w "pomrokę dziejów".
Beata